Poniższy artykuł mojego autorstwa pt. „Przystanek Alaska” pojawił się w Tygodniku Angora w marcu 2018 roku. Swoją krainę określają „The Last Frontier” (Ostatnia Granica) lub, wznioślej, „The Great Land” (Wspaniały Ląd), o czym bez zbędnej skromności informują na tablicach rejestracyjnych swoich przeolbrzymich pick-upów.
Chociaż na niektórych podwórkach dumnie powiewa amerykańska flaga to większość spotkanych przeze mnie tubylców wcale nie nazywa siebie wpierw Amerykanami. Czują się inni, żeby nie powiedzieć lepsi, bo przecież zostali ukształtowani przez ten legendarny ląd. Pozostałą część Stanów Zjednoczonych określa się tutaj Lower 48, co w moim odczuciu oznacza mniej więcej tyle co: „Ci, tam na dole”. Jak głosi dewiza największego amerykańskiego stanu – Przez Północ do Przyszłości – witajcie na Alasce!
Trzęsienie ziemi
Jest 31 minut po północy. Nogi podtrzymują już nieco niestabilne wciąż ciało, a umysł zupełnie nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji. Szczekanie naszego białowłosego Golden Retrievera szybko przywołuje mięśnie do pobudki. Czuję, że ziemia porusza się, ale nie do końca rozumiem jeszcze dlaczego. Pierwsza, absurdalna z późniejszej perspektywy, myśl pcha mnie do przytrzymania telewizora, który poprzedniego dnia kupiliśmy na wyprzedaży. Sekundy płyną powoli, aż w końcu z ust Elizabeth pada jasny komunikat: „Trzęsienie ziemi!”.
Gdy zaczyna do mnie docierać z czym się mierzymy telefony zaczynają wariować. Jeden, drugi, trzeci. Wibrujące powiadomienia o możliwości wystąpienia tsunami w naszym rejonie nadają sytuacji dużo dramatyzmu. „Sugerowana ewakuacja w głąb lądu”- czytam na ekranie. Nie do końca wierząc temu wszystkiemu rozpoczynamy pakowanie. Bezsłownie organizujemy najpotrzebniejsze w naszym odczuciu rzeczy i przygotowujemy psy do drogi. W międzyczasie klaruje się cel naszej podróży, bo żyjący kilkanaście kilometrów dalej C., z wyczuwalnym w głosie przerażeniem, zaprasza, a właściwie rozkazuje nam przyjechać do siebie. W grupie raźniej. Okazuje się, że nie jako jedyni decydujemy się na taki ruch, a z sąsiednich garaży co chwila wyruszają kolejne duże amerykańskie samochody. Spokojnie, a przy tym dość żwawo każdy oddala się od wody. Takiego alarmu nikt w Anchorage nie pamięta, a przecież trzęsienia ziemi są tutaj dość regularne. To musi być coś poważnego – mówi C. odbierając od nas plecaki. Welcome to Alaska, Damian – słyszę w nieco ironicznym tonie od jego żony Jeni.
W mediach niewiele jeszcze wiadomo, a atmosfera senności udziela się wszystkim.
W kilkuminutowych odstępach czasu pojawia się tylko krótka, dodatkowa notatka dotycząca rozwoju zdarzeń. Mój umysł nieco ożywia się na wieść, że zdarzenie klasyfikowane jest gdzieś pomiędzy poważnym, a wielkim trzęsieniem ziemi. Na szczęście jego epicentrum znajdowało się dość daleko, bo ponad 250 kilometrów od najbliższego miasteczka Kodiak, które zamieszkuje sześć tysięcy ludzi. Kolejne notki wskazują już przybliżone godziny spodziewanych fal tsunami, a na liście, na szczęście, nie pojawia się Anchorage. To właśnie najbardziej zagrożona tsunami wyspa Kodiak oraz szeroko rozwinięta linia brzegowa Alaski chroni w tym przypadku największe skupisko ludności w tym stanie przed konsekwencjami trzęsienia ziemi. W zagrożonych miasteczkach trwa jednak nadal ewakuacja, a w mediach społecznościowych pojawiają się co chwila krótkie nagrania od biorących w nim udział mieszkańców. Wyjące syreny alarmowe, policjanci kierujący ruchem w środku nocy, sznury samochodów i szkoły wypełnione mieszkańcami nadają temu wszystkiemu bardzo filmowego, hollywódzkiego wręcz charakteru. Oglądając to na żywo, mamy nadzieję, że wszystko potoczy się dobrze przyjmując niekontrolowanie, jeden po drugim, pozycję półleżącą. Zasypiamy.
Noc nie należy do najprzyjemniejszych. Zmęczony umysł wybudza mnie regularnie dopytując się o kolejne świeże informacje. Około piątej rano okazuje się, że fale tsunami nie urosły do zakładanych rozmiarów, a w konsekwencji trzęsienia na szczęście nikt nie ucierpiał.
Poranek w Anchorage mija dość leniwie, w powietrzu aż wisi nieprzespana przez mieszkańców noc. Wszystko idzie powoli do przodu, chociaż umysły dzieci w szkołach wędrują raczej w innym kierunki niż omawiane zagadnienia z arytmetyki. Kolejne spotkania na spacerach niby przypadkowo wspominają nocne zdarzenie. Każdy, jak jeden mąż, przytakuje, że wstrząs był wyjątkowo długi, a sama informacja o nadchodzącym tsunami rozpaliła wyobraźnię wielu. Życie jednak toczy się dalej, a kolejne trzęsienia ziemi w tym rejonie są tylko kwestią czasu. Marzenia o spokojnej reszcie dnia przy kominku szybko rozwiewają intensywne opady śniegu zmuszając mieszkańców do chwycenia za łopaty. W tej pięknej zimowej aurze każdy wie, że mogło się to potoczyć inaczej i podświadomie układa w głowie plan działania przy kolejnej okazji. Wraz z Elizabeth pozwalamy sobie nawet żartować z zaistniałej kilkanaście godzin sytuacji przygotowując przy tym nieco nerwowo potrzebne w razie kolejnej ewakuacji plecaki awaryjne.
Warunki dyktuje natura
„Tutaj masz rękawice, do których podczas mocnych mrozów możesz włożyć chemiczne ogrzewacze. W tej szafie znajdziesz wszystko, co przyda Ci się zimą na Alasce. Na wyprzedażach można to kupić za półdarmo” – powiedziała z serdecznym uśmiechem L., Alaskanka z krwi i kości od kilku pokoleń, zakładając na swoje buty miejskie raczki. Chodniki są tutaj zawsze śliskie, a upadki bardzo bolesne. Otoczone pięknymi pasmami gór parkingi sklepowe w Anchorage pękają w szwach niezależnie od dnia tygodnia. Gospodarka pracuje nieustannie i zostawia po sobie intensywny ślad spalin oraz nadwyżkę produkcji śmieci. Mieszkańcy Alaski chwalą się, że do wyglądu zewnętrznego nie muszą przykładać specjalnej uwagi, bo ważniejsza jest tu wygoda niż prezencja. I rzeczywiście – nawet najlepsze restauracje pełne są ubranych w puchówki, czapki z daszkiem, a nawet kalosze ludzi. Część z tych niepozornych gości prawdopodobnie z sukcesem prowadzi tu wielomilionowe przedsiębiorstwa, jak R., który w poszukiwaniu pieniędzy przybył do północnej Alaski na fali wydobycia ropy. Znalazł tu miłość, założył rodzinę oraz osiągnął wielki biznesowy sukces. –Rok temu złamałem biodro po upadku na lodzie. Do tej pory nie mogę dojść do siebie, dlatego tą zimę spędzę w ciepłych rejonach. W jego barwnych wspomnieniach łatwo wyczuć nutkę nostalgii za ukochaną Kalifornią.
Konsumpcjonizm na Alasce ma się naprawdę dobrze, z tym, że cele zakupu są może nieco inne niż w Nowym Jorku, Paryżu czy Warszawie. Szafy nadal wypełnione są ubraniami, choć głównie mrozo- i wodoodpornymi. Dwukrotnie większe niż nasze lodówki aż zapraszają do skorzystania ze swoich usług, a samochody dzielą się tutaj na wielkie i olbrzymie, przy czym żadne z nich nie można określić mianem ekonomicznego.
Wydaje się, że mieszkańcy Alaski stworzyli swój własny model funkcjonowania, który ma bardzo jasne wytłumaczenie. Ta owiana wieloma legendami wyjątkowa kraina rządzi się swoimi prawami, dyktowanymi niewątpliwie przez wszechobecną tu naturę. W samym rejonie Anchorage zimowa populacja łosia, którego wszyscy kojarzymy z „Przystanku Alaska” wynosi około tysiąc sztuk! W okolice miasta regularnie zapuszczają się także niedźwiedzie. Te zwierzęta zasługują prawdopodobnie na osobny, bardzo długi rozdział, ponieważ szkół traktujących o zachowaniu podczas spotkania z niedźwiedziem jest tak wiele, jak fast-foodów przy Northern Lights Street (Ulica Zorzy Polarnej). Legend krąży tutaj tyle, że nawet najbardziej zatwardziali twardziele, siłą rzeczy zaczną śpiewać w lesie w niebogłosy i chować do plecaka tzw.. „Bear Spray” (spray na niedźwiedzie) – środek, stanowiący ostatnią deskę ratunku przy ataku „misia”. Temperatury zimą regularnie spadają tutaj do -20 stopni, a jesteśmy przecież w cieplejszej, środkowo – południowej części Alaski. W tym okresie drogi zamieniają się w tor saneczkarski. W jakimś niezwykłym tańcu, zgrabnie jak nastolatkowie grający w hokeja na pięknym jeziorku Westchester, w otoczeniu wysokich gór i wód zatoki Cooka, kierowcy wymijają się na drodze z uśmiechami na twarzach. Tutaj po prostu tak jest i nikt na złe warunki nie narzeka. –Zasady są proste – słyszę od lokalnego kierowcy –Staraj się nikogo nie uszkodzić. Gdy nie możesz wyhamować, wjedź w zaspę śniegu na poboczu.
Ciemne zimy
Zima na Alasce charakteryzuje się, ze względu na północne położenie, krótkimi dniami i długimi, ciemnymi nocami. Wszystko wydaje się płynąć wtedy nieco wolniej, zgodnie z rytmem dnia. Kawy wypija się znacznie więcej, a i szybciej sięga się po wieczorne piwo. Podobnie jak na bliskiej mi Islandii, zimą organizuje się liczne, często darmowe wydarzenia, które mobilizują mieszkańców do wyjścia z domu w piątkowe czy sobotnie popołudnie. Mieszkańcy gromadzą się licznie na zamarzniętych stawach, które służba miejska, każdego poranka starannie wygładza. Palą się wtedy ogniska, matki z dziećmi w wózkach pięknie tańczą na lodzie. Spotkasz tu też psy, które chociaż ubrane w puchowe kurtki, niewątpliwie kochają alaskańską zimę. Szukający inspiracji zapisują się na warsztaty wypalania w drewnie czy cotygodniowe lekcje ceramiki. Aktywni grupują się w koła turystyki zimowej lub ścigają się w sobotnich rajdach dla miłośników zimowych rowerów z widokiem na najsłynniejszą i legendarną tu górę „Sleeping Lady” („Śpiąca Kobieta”) – Susitna.
Podczas organizowanego w weekendowe popołudnie meczu hokeja na stadionie Sullivan Arena w Anchorage do boju stanęła drużyna Air Force (Służby Powietrzne) oraz Army (Armia), których bazy wojskowe znajdują się na Alasce. Rejon ten, ze względu na swoje położenie, jest bardzo istotnym dla sił wojskowych Stanów Zjednoczonych, o czym niejednokrotnie przypominał nam podczas przerw umundurowany kapral przedstawiający publice młodych (lub zbyt młodych) kadetów, chętnych zasilić szeregi amerykańskiej armii. Ci chłopcy i dziewczęta, którzy zgodnie z tutejszym prawem nie mogą jeszcze kupić legalnie piwa, stojąc w bezdechu na baczność z dumą nasłuchiwali, że stanowią najwybitniejszy procent amerykańskiego społeczeństwa, bo zdolni są walczyć za swoją ojczyznę. Patos wyczuwalny był również podczas wspólnego śpiewania hymnu, bo nawet gdy przestał działać mikrofon, tłum pięknie wsparł zestresowaną nieco wokalistkę. Podczas tych trzech minut wszyscy zebrani niewątpliwie czuli się Amerykanami. Ba, czułem się nim nawet ja.
W trakcie gry o żadnej kulturze nie mogło być jednak mowy. Bo to hokej – jak powiedział mi C., trzydziestopięcioletni mieszkaniec Anchorage – a w hokeju ma się dziać! Nie ma tu znaczenia czy przy krążku znajduje się profesjonalny zawodnik ligi hokejowej NHL czy zasłużony wojskowy. Żarty i wyzwiska aż wylewają się na lodowisko po każdym nieudanym zagraniu, a jakiekolwiek spięcie pomiędzy graczami przeciwnych drużyn wywołuje niesamowitą ekscytację publiki, w tym nawoływania do bójki. To wszystko popijane jest hektolitrami dietetycznej coca-coli, która niczym święcona woda oczyszcza ze złych emocji i uczynków rządny wrażeń tłum. I znowu, jak jedna wielka rodzina, podczas krótkiej przerwy publiczność spontanicznie tańczy do utworów Micheala Jacksona, a zapasy nachosów z serem szybko się uzupełniają. To widowisko ostatecznie wszystkich łączy, bo niewątpliwie nie wynik jest tutaj ostatecznie ważny, a po prostu bycie wśród „swoich”.
Ludzie Anchorage, miasta, które zamieszkuje ponad 40% wszystkich mieszkańców stanu, to niesamowita mieszanka, która granice ewentualnej kategoryzacji rozszerza do stopnia niepojętego dla ludzkiego umysłu. Choć z pozoru wszyscy wyglądają tu podobnie, bo czapkę z daszkiem i polar marki „Patagonia” spotyka się tutaj na każdym kroku, to ostatecznie nie da się przylepić żadnej „łatki”. Z jednej strony duża jak na tutejsze standardy metropolia z nowoczesnymi wysokimi budynkami w centrum, z drugiej kontenerowe wioski przeznaczone dla nieprzystosowanych imigrantów. W drzwiach nowoczesnych muzeów traktujących o historii Alaski odbijają się smutne twarze potomków jej rdzennych mieszkańców. Strzały, wcale nie ostrzegawcze, słychać na peryferiach dość regularnie, ale klienci sklepów z organiczną żywnością jakby nie zwracali na nie uwagi.
Te zimowe dni na Alasce pozwalają mi wyciągać kolejne nieprawdziwe wnioski i formułować z góry przegrane tezy. Obserwowanie tego wszystkiego z perspektywy gościa, który w puchowej kurtce wygląda jak miejscowy, to gra, której nie muszę kończyć na szczęście przez najbliższe tygodnie. Mogę wciąż być krytyczny i nadal zapominać, że choć bardzo daleko od domu to wszystko to jakieś bliskie, a wady wytykane na papierze tak łatwo, nie są tak naprawdę dla mnie niczym nowym.
Artykuł mojego autorstwa pojawił się w Tygodniku Angora w marcu 2018 roku.